Autor książki "Wielka inwigilacja" przekonuje, że firmy technologiczne a dzięki nim także rządy, organy ścigania a w zasadzie każdy, kto za to zapłaci, może wiedzieć o nas wszystko, także to, co chcielibyśmy zachować tylko dla siebie
Na pewno nie raz i nie dwa słyszeliście od rządzących, wprowadzających kolejne rozwiązania służące ściganiu przestępców, że ci, którzy nie mają nic do ukrycia, nie powinni się obawiać i mogą spać spokojnie. Bo to nie w nich są wymierzone systemy do wykrywania anomalii na rachunkach bankowych, uprawnienia do zaglądania na konta przez skarbówkę (nawet gdy ta nie postawiła ich właścicielom żadnych zarzutów), fiskalizacja online informująca rząd o zakupach obywateli w czasie rzeczywistym, itp. A to tylko kilka przykładów z bliskiej mi branży finansowej.
Tymczasem w gruncie rzeczy każdy ma coś, co wolałby zostawić tylko dla siebie. I wcale nie oznacza to, że jest od razu przestępcą albo ma nieczyste sumienie. Ronald J. Deibert przekonuje w swojej książce "Wielka inwigilacja" (wydawnictwo Wielka Litera, przekład z angielskiego Małgorzata Maruszkin), że niestety, ale w dzisiejszych czasach wszystko co robicie, gdzie jesteście, co kupujecie i z kim się spotykacie jest wiedzą, którą prawie każdy może za odpowiednią cenę uzyskać. Obronić się przed tym bardzo trudno, a w zasadzie jest to niemożliwe, chyba że zerwiecie wszystkie znajomości, pozbędziecie się wszelkich urządzeń elektronicznych, przebierzecie się w worki jutowe i wyjedziecie do głębokiego lasu w Bieszczadach.
Postać Ronalda J. Deiberta większości czytelników cashless.pl z samego nazwiska może nie być znana. Inaczej jest jednak z wynikami pracy, którą wykonuje. Deibert jest współzałożycielem Citizen Lab. To interdyscyplinarne laboratorium z siedzibą w Kanadzie, zajmujące się m.in. monitorowaniem przestrzegania praw człowieka przez rządy i korporacje, które w swoich działaniach wykorzystują nowoczesne technologie. To właśnie Citizen Lab jest uznawane za instytucję, która ujawniła aferę izraelskiej firmy NSO Group, twórczyni Pegasusa.
Program ten pozwala przejąć kontrolę nad dowolnym smartfonem bez wiedzy a nawet jakiegokolwiek działania ze strony jego użytkownika. Pegasus, stworzony początkowo jako narzędzie do tropienia terrorystów, szybko stał się bronią do zwalczania opozycji przez autorytarne lub zmierzające do autorytaryzmu rządy różnych krajów, w tym Polski. Przypomnę, że prokuratura prowadzi postępowanie w sprawie użycia Pegasusa do zhakowania m.in. telefonu senatora Koalicji Obywatelskiej Krzysztofa Brejzy. Z doniesień mediów wynika, że program NSO Group miał być wykorzystywany przez władze Zjednoczonej Prawicy także przeciwko m.in. działaczowi Agrounii Michałowi Kołodziejczakowi czy prokuratorce Ewie Wrzosek.
Polski wątek jest oczywiście obecny w "Wielkiej inwigilacji", ale to nie na Pegasusie koncentruje się jej autor. Przedmiotem jego szczególnej uwagi są platformy stworzone przez wielkie firmy technologiczne, takie jak Amazon, Apple, Google, Meta, Microsoft czy chińskie Tencent. Każdy, kto chce korzystać z usług tych podmiotów, musi zaakceptować wielostronicowy regulamin oraz wyrazić zgody, na gromadzenie i wykorzystywanie danych. Firmy te twierdzą, że dzięki temu usługi, z których wszyscy korzystają, mają stawać się coraz lepsze i lepsze. Nikt lub prawie nikt oczywiście tych regulaminów nie czyta, bo w zasadzie nie ma to sensu. Brak ich akceptacji oznacza bowiem, że nie będzie można korzystać z usług, które często są niezbędne do życia i pracy. Wszyscy więc odhaczają zgody i przechodzą nad tym do porządku dziennego.
Tymczasem to właśnie dane, które zbierane są dzięki tym zgodom, są najważniejszym aktywem Facebooka, X (dawniej Twittera), Google’a, Apple’a, itd. i podlegają handlowi. Im częściej korzystacie z usług tych firm, wrzucacie zdjęcia, komentujecie wpisy, płacicie aplikacją, meldujecie się w restauracji, itd. tym więcej cennych danych zostawiacie. Właśnie po to, żebyście spędzali ze smartfonem w ręku jak najwięcej czasu i zostawiali jak najwięcej danych, w social mediach promowane są informacje sensacyjne i bardzo często niewiarygodne. Bo takie wzbudzają największe emocje i łatwo motywują do kolejnej reakcji. Autor "Wielkiej inwigilacji" oskarża big techy, szczególnie te od mediów społecznościowych, o promocje spiskowych teorii, antyszczepionkowców, foliarzy, itd. oraz przyczynienie się do największej polaryzacji w dziejach ludzkości. Ludzie skaczą sobie do gardeł, zostawiają miliony komentarzy, podają dalej wpisy populistycznych polityków a Facebook i X zbijają na tym fortuny.
Wracając do "Wielkiej inwigilacji", to jest to książka trochę chaotyczna. W zasadzie każdy rozdział mógłby być oddzielną opowieścią. Tak jak czwarty, poświęcony wpływowi rozwoju technologii i mediów na kryzys klimatyczny. Autor przytacza wyliczenia, z których wynika, że jedno wyszukiwanie w przeglądarce Google emituje nawet 7 gramów dwutlenku węgla. Każdy wysłany przez Was mejl to 4 gramy CO2 w atmosferze. Jeśli załączycie do niego zdjęcie – wyemitujecie 50 gramów dwutlenku węgla.
W tej sytuacji zupełnie inaczej trzeba spojrzeć na cyfryzację, która często przedstawiana jest przez ekspertów, jako sposób na ograniczenie wpływu biznesu i instytucji na ocieplenie klimatu. Dobrze oczywiście to wszystko wiedzieć, tylko co to ma wspólnego z myślą przewodnią książki, a więc tytułową inwigilacją? Stąd moja opinia, że książce brakuje spójności tematycznej. A czasami jest nudnawa i przegadana, bo mam wrażenie, że wiele tez i myśli autor powtarza po kilka razy. Mimo to uważam, że "Wielką inwigilację" warto przeczytać. Choćby po to, by zapoznać się z finalnym rozdziałem, w którym autor opisuje możliwe rozwiązania wcześniej zdefiniowanych problemów.