Choć jestem zwolennikiem rozwoju elektronicznych instrumentów płatniczych, coraz mniej podobają mi się siłowe pomysły odstraszania od używania gotówki
O zaskakującej koncepcji promowania bezgotówkowych narzędzi płatniczych poinformował wczoraj za brytyjskim pismem The Telegraph serwis Bankier.pl. Otóż doradca ekonomiczny premiera Grecji, Alex Patelis przedstawił nowy pomysł na walkę z szarą strefą i unikaniem opodatkowania. Zgodnie z nim już od przyszłego roku obywatele tego kraju będą musieli przynajmniej 30 proc. swoich dochodów wydawać bez użycia banknotów i monet, a więc np. kartami czy przelewami. Jeżeli nie "wyrobią" normy, będą musieli zapłacić domiar podatkowy w wysokości 22 proc. od kwoty, której zabrakło do osiągnięcia minimalnego poziomu wydatków bezgotówkowych.
Zdaniem greckich władz wprowadzenie nowego schematu ma pozwolić na dodatkowe dochody w wysokości 0,5 mld euro rocznie. Oczywiście w egzekwowaniu tych zaskakujących regulacji mają pomóc działające w Grecji banki. Natomiast spełnienie nowych wymogów może być dla części obywateli nie lada problemem. Wielu z nich wciąż dostaje wynagrodzenie do ręki w gotówce. Przelewy elektroniczne też nie są tak popularne jak w Polsce, bo odsetek osób z dostępem do internetu jest jednym z najniższych w Unii Europejskiej.
Ale pomysły na to jak siłą zmusić do rezygnacji z gotówki, pojawiają się także w Polsce. W lipcu bieżącego roku Jan Sarnowski, poseł PiS i zastępca dyrektora departamentu podatków dochodowych w resorcie finansów poinformował, że resort prowadzi analizy dotyczące możliwości obniżenia limitu na transakcje gotówkowe firm. Kilka dni temu zaś internet obiegła wieść, że limit ten ma zostać obniżony z obecnych 15 tys. zł do 8 tys. zł. Wedle tego pomysłu przedsiębiorca, który zapłaci kontrahentowi gotówką np. 8001 zł netto nie będzie mógł tego wydatku zaliczyć w koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Zapłaci więc od takiej sumy podatek dochodowy w wysokości 19 proc.
Tymczasem jak mówi moje źródło w resorcie finansów, niewykluczone że pojawi się próba obniżenia limitu jeszcze bardziej, czyli do równowartości tysiąca euro, a więc ok. 4 tys. zł. Argumentacja za takim działaniem jest podobna jak w Grecji, czyli chęć walki z szarą strefą. Na szczęście limit ma dotyczyć tylko rozliczeń biznesowych. Nie obejmie więc, przynajmniej na razie, płatności osób indywidualnych.
Obowiązujący obecnie limit na transakcje bezgotówkowe w Polsce został obniżony 1 stycznia 2017 r. Wcześniej kwota była wyższa, bo wynosząca 15 tys., tyle że euro. Decyzja o obniżeniu limitu spotkała się z krytyką niektórych środowisk biznesowych, np. Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Zwracano uwagę, że dla firm z niektórych branż, np. remontowej, obniżenie limitu może oznaczać duże problemy. Część przedsiębiorców pobiera wynagrodzenie w gotówce od razu po wykonaniu zlecenia, gdyż brak zaufania panujący w tej branży uniemożliwia im rozliczanie się przelewami. Po prostu wielu zleceniodawców unika płatności, więc wystawienie faktury bezgotówkowej bywa proszeniem się o kłopoty.
Spodziewam się zatem, że kolejna obniżka limitu nie będzie łatwa i spotka się z protestem przynajmniej niektórych środowisk gospodarczych. Zresztą nie tylko ich. Zastanawiam się, czy zwolennikom tej koncepcji uda się do swojego pomysłu przekonać na przykład Narodowy Bank Polski, który w ostatnim czasie daje wyraźnie do zrozumienia, że będzie bronić gotówki. W opinii Barbary Jaroszek, dyrektor departamentu emisyjno-skarbcowego w NBP, użytkownicy banknotów i monet powinni mieć takie same prawa jak użytkownicy instrumentów bezgotówkowych. Argumenty za tym wyartykułowała w wywiadzie udzielonym serwisowi cashless.pl. Możecie przeczytać o tym w tekście Barbara Jaroszek z NBP: chcę mieć prawo do płatności gotówką choć dziś zwykle płacę kartą lub telefonem.
Ale i w rządzącym obecnie Polską obozie politycznym nie ma zgody co do podejścia do tematu zmniejszania udziału gotówki w gospodarce. Przypomnę, że od kilku lat trwają prace nad ustawą o promowaniu instrumentów bezgotówkowych. Początkowo projekt zakładał wprowadzenie obowiązku przyjmowania płatności kartami przez wszystkie firmy zobowiązane do ewidencjonowania przychodów na kasach fiskalnych. Później przepisy złagodzono rezygnując z sankcji w przypadku odmowy przyjęcia płatności kartą. Następnie zamieniono obowiązek akceptacji kart na akceptację jakichkolwiek instrumentów bezgotówkowych. Potem jeszcze dodano zapis o jednoczesnym obowiązku przyjmowania gotówki. Ale i tak ustawy dotąd nie udało się przyjąć, ba, nawet nie trafiła ona do parlamentu.
Jak się pewnie domyślacie, jestem zwolennikiem bezgotówkowych instrumentów płatniczych, takich jak karty, płatności mobilne czy szybkie internetowe przelewy. Takie rozwiązania są po prostu wygodne, bezpieczne i coraz tańsze, a do tego umożliwiają łatwe zarządzanie finansami osobistymi. I konsumenci w Polsce wszystko to dostrzegają, czego dowodzi dynamika, z jaką przybywa użytkowników elektronicznych instrumentów płatniczych oraz wykonywanych przez nich transakcji.
Im więcej jednak pojawia się pomysłów na siłowe promowanie bezgotówki, tym mniej mi się to podoba. Nie tylko dlatego, że chciałbym sam decydować o tym, w jaki sposób płacę, niezależnie od tego czy jestem konsumentem czy przedsiębiorcą. Także dlatego, że jak mawiał mój świętej pamięci tata, z niewolnika nie ma robotnika, co oznacza, że realizacja jakichś celów przez przymus nie jest skuteczna. Walka z szarą strefą poprzez nakazy i zakazy może więc odnieść skutek odwrotny do zamierzonego. Zwłaszcza, że program fundacji Polska Bezgotówkowa (finansowanie instalacji i korzystania z terminali płatniczych) pokazuje, że nie trzeba sięgać po taką broń.