Chociaż w statystykach tego nie widać pod względem rozwoju systemu płatniczego bijemy Niemców na głowę
Frankfurt to piąte co do wielkości miasto w Niemczech i stolica tamtejszej finansjery. To tutaj siedzibę mają dwa największe, niemieckie banki, czyli Deutsche Bank i Commerzbank. Są tak duże, że przy nich polskie instytucje wyglądają jeszcze skromniej niż osiągnięcia reprezentacji Adama Nawałki na tle drużyny Joachima Loewa. Wystarczy powiedzieć, że sam Commerzbank miał na koniec ubiegłego roku aktywa na poziomie ponad 550 mld euro. Należący do niego mBank ma ich ok. 120 mld, ale złotych…
Na zdjęciu siedziba Commerzbanku.
Jak pewnie wiecie, to właśnie we Frankfurcie w miniony piątek odbył się mecz piłki nożnej między reprezentacjami Polski i naszych zachodnich sąsiadów. Jadąc tam nigdy bym nie przypuszczał, że życie przeciętnego użytkownika karty płatniczej jest tam tak inne niż w Polsce. I to, nie uwierzycie, ale z ogromną korzyścią na rzecz naszego rynku, choć w statystykach kompletnie tego nie widać.
A te mówią, że pod względem liczby bankomatów Polskę i Niemcy dzieli przepaść. O ile u nas w 2013 roku było 491 takich urządzeń na milion mieszkańców, w Niemczech wskaźnik ten przekraczał tysiąc. Jednak na ulicy Frankfurtu, finansowej stolicy kraju, trudno było mi w to uwierzyć. U nas w dużych miastach niemal na rogu każdej ulicy spotkać można bankomat. Tam trzeba obejść nieraz kilka kwartałów, by się na taki wynalazek natknąć.
Gdy wreszcie mi się to udało, okazało się, że to geldautomat należący do banku, uwaga, tureckiego. Nie mam pojęcia, gdzie są te urządzenia ze statystyk. Chyba, że dla ich potrzeb do mieszkańców nie zaliczono tamtejszych mniejszości narodowych. Bo rodowitego Niemca w weekend na ulicy Frankfurtu znaleźć może jeszcze trudniej niż bankomat.
Ale kłopot z bankomatami to jeszcze pikuś. Spróbujcie tam zapłacić kartą za zakupy albo jedzenie. Prawdą jest, że u nas jest z tym kłopot w mniejszych miejscowościach. Jednak w dużych miastach do restauracji wchodzi się z kartą niemal w ciemno. Nawet za pizzę zamówioną do domu można zapłacić kartą u dostawcy, który może przyjechać z przenośnym terminalem. We Frankfurcie, przecież wielkim mieście, do restauracji wybiera się wyłącznie z „ojro”, jak się tam nazywa banknoty euro. Idąc głównymi ulicami miasta odnosi się wrażenie, że naklejki informujące o możliwości płatności kartą w sklepach to białe kruki. Nawet w sklepach z luksusowymi zegarkami trzeba płacić gotówką. Nie wiem, jak ci Niemcy nie boją się chodzić z portfelami wypchanymi pieniędzmi.
A co na to statystyki? Znów są dla nas niekorzystne, choć już nie tak bardzo jak w przypadku bankomatów. Wynika z nich, że w Polsce na koniec 2013 roku mieliśmy ok. 8,5 tys. terminali na milion mieszkańców, podczas gdy w Niemczech było ich ok. 9,1 tys.
Ale ja idę o zakład, że coś jest z nimi nie tak. Znalazłem tylko jedną sferę życia, w której kartą zapłacić we Frankfurcie łatwiej niż np. w Warszawie. To komunikacja miejska. Wprawdzie u nas też można znaleźć wiele automatów biletowych przyjmujących karty, a nawet zdarzają się takie w pojazdach. We Frankfurcie jest ich jednak zdecydowanie więcej.
Wyobraźcie sobie więc, jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że kartą można było płacić za napoje i jedzenie kupowane na statku wycieczkowym, pływającym po Renie. Radość nie trwała jednak długo, bo za przyjemność uregulowania rachunku kartą trzeba tam dodatkowo zapłacić. I to niemało bo jedno „ojro”, czyli po przeliczeniu ponad cztery złote.
Podsumowując muszę Wam powiedzieć, że z kartami w Polsce jest zupełnie odwrotnie niż z naszą drużyną narodową, która niestety uległa Niemcom we Frankfurcie. Gdy oglądałem ten mecz na stadionie, wydawało mi się, że odstajemy od Niemców we wszystkich elementach gry, a każda akcja przeciwników pachniała golem.
Ale gdy wróciłem do Polski i obejrzałem powtórkę spotkania w telewizji, wcale nie wyglądało to dla nas tak źle i wydaje mi się, że wynik całkowicie nie odzwierciedla przebiegu gry. Z kolei statystyki związane z obrotem bezgotówkowym wyglądają bardzo korzystnie dla Niemców, ale na żywo bijemy ich na głowę.